Siedzę w samolocie, silniki właśnie zaczęły warczeć, za chwilę oderwiemy się od ziemi. Czeka mnie kilkanaście godzin lotu i to z przesiadką. Ale na mojej twarzy widnieje uśmiech. Zamykam oczy i wszystko widzę na nowo. Próbuję w głowie stworzyć jakąś listę przebojów tego wyjazdu, jakiś plebiscyt rzeczy najpiękniejszych i najbardziej niesamowitych. Nie potrafię wybrać pojedynczych miejsc, czy momentów. Wszystko, co zobaczyłam w ciągu ostatnich dwóch tygodni to najwspanialsze, co przeżyłam do tej pory. Odrywając się od ziemi myślę sobie, że cudownie byłoby jeszcze kiedyś wrócić do Ekwadoru.

Niby sporo wiedziałam o tym kraju już przed przyjazdem tutaj, ale tak naprawdę zobaczyć i doświadczyć to coś zupełnie innego niż czytać, czy oglądać zdjęcia z danego miejsca, i w Ameryce Południowej przekonałam się o tym, jak nigdzie indziej na świecie do tej pory.

Ale po kolei. To były bardzo intensywne dwa tygodnie. Niemal każdego dnia inne miejsce, coś nowego. Bardzo dużo zwiedzania, bardzo dużo kultury.

Zaczęło się oczywiście w Quito - stolicy kraju. Spędziłam tam intensywne dwa dni na zwiedzaniu tego ogromnego, pięknego miasta. Centrum Quito wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO, co już mówi samo za siebie. Ale nie tylko centrum warte jest odwiedzenia. W mieście roi się od pięknej architektury, kościołów, zielonych parków i uroczych uliczek. Koniecznie trzeba też wybrać się na wzgórze Panecillo górujące nad miastem. Stamtąd podziwiać można Quito w pełnej krasie rozciągające się wokół.

Ale najważniejszym punktem w okolicy stolicy było dla mnie oczywiście Mitad del Mundo, czyli pomnik środka świata. Ta znajdująca się jakieś 20km za miastem atrakcja przyciąga praktycznie wszystkich odwiedzających Ekwador. To właśnie tu przebiega równik, dzieląc Ziemię na półkule północną i południową. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać i spędziłam dobre kilka minut przeskakując z nogi na nogę po dwóch stronach równika i biegając dookoła pomnika środka świata - północ-południe-północ-południe-północ… Nie byłam w sumie jedyną osobą, która się tam tak zachowywała, wielu turystów cieszyło się jak dzieci z faktu bycia na równiku.

Quito to był jednak dopiero początek atrakcji. Po dwóch, jak wydawało mi się intensywnych dniach zwiedzania, ruszyłam w kraj. Wtedy dopiero przekonałam się, co to znaczy naprawdę wypełniona atrakcjami podróż. Przez kolejny tydzień miałam wrażenie, że nie zatrzymuję się ani na chwilę. Zaczęłam od Alei Wulkanów i Parku Narodowego Cotopaxi. To właśnie tutaj znajduje się najwyższy na świecie aktywny wulkan. Otaczająca okolicę przyroda zapiera dech w piersiach. Widziałam dzikie konie i dzikie lamy, pokryte trawami niesamowite równiny i górujący nad tym wszystkim wulkan, ze swoim białym, ośnieżonym szczytem wbijającym się w chmury. Do końca życia nie zapomnę tych widoków.

Kolejnym punktem było Baños - niewielkie urocze miasteczko z kolorowymi domkami i wszechobecnymi sklepikami z rękodziełem. Wciąż pozostając na terenach górzystych, tu w okolicy największą atrakcją była woda - a konkretnie imponujące wodospady, od których aż roi się dokoła Baños. Biegnąca tamtędy Droga Wodospadów (La Ruta de las Cascadas) to nieziemsko piękny szlak biegnący przez góry, można poruszać się po nim pieszo lub rowerami, są parki linowe, piękne lasy, kręte schody prowadzące do wodospadów i najświetniejsza atrakcja - Casa del Arbol, domek na drzewie, a przy nim huśtawka na krańcu świata. Dosłownie huśtawka, zawieszona na olbrzymim drzewie na krańcu zbocza, z widokiem na rozciągające się przez cały horyzont góry. Przyznaję, że trochę bałam się na niej huśtać, ogrom przestrzeni poniżej naprawdę przyspiesza tętno, ale było to niesamowite przeżycie.

Kolejne dni upłynęły pod znakiem niekończącego się korowodu atrakcji i pięknych miejsc. Jak w kalejdoskopie migały mi przed oczami krajobrazy, miasteczka i kolory. Trekking na wysokości ponad 5tyś metrów nad poziomem morza przyprawił mnie o zawrót głowy. A to nie był nawet jeszcze szczyt, bo wulkaniczna góra Chimborazo, po której zboczach odbyłam ten “spacer” mierzy 6268 m.n.p.m. I znów miałam okazję zobaczyć zapierające dech w piersiach krajobrazy dokoła.

Choć większość podróży odbywałam samochodem, jeden fragment koniecznie musiał odbyć się koleją. Słynna trasa Nariz del Diablo to najbardziej niebezpieczna trasa kolejowa na świecie. Pociąg toczy się na samiutkim zboczu góry, co gwarantuje podniesiony poziom adrenaliny, bo o ile rozciągające się z okna widoki na wprost są wzruszająco piękne, o tyle spojrzenie w dół może sprawić, że nogi zatrzęsą się jak galareta, nawet, jeśli ktoś nie ma lęku wysokości. Nie wyobrażałam sobie jednak wyjazdu do Ekwadoru bez tej atrakcji, a zatem - zaliczone!
Na kontynencie przyszło mi jeszcze zwiedzić dwa przepiękne miasta - Cuenca i Guayaquil. Jednak wiedziałam już, co będę robić przez kolejne dni i ciągnęło mnie już do ostatniego etapu podróży - na wyspy Galapagos.

Ten niewielki archipelag na Oceanie Spokojnym słynie przede wszystkim z mieszkających tam olbrzymich żółwi. Ale to nie jedyna atrakcja. Wyspy są przepiękne, otoczone cudną rafą koralową, pełne piaszczystych plaż i przejrzystych lagun, ale też zielonych wzgórz, wśród których można wędrować. Szalenie podobała mi się wycieczka łodzią na wyspę Isabela, gdzie znajduje się hodowla flamingów. Te egzotyczne ptaki, które znałam do tej pory tylko ze zdjęć, w naturze wydają się jeszcze bardziej różowe! Po ponad tygodniu intensywnego jeżdżenia po Ekwadorze te kilka dni na Galapagos spędziłam już dużo spokojniej, odpoczywając nad szumiącym brzegiem oceanu, nurkując z rybkami, obserwując egzotyczną faunę i florę dokoła. Idealne zakończenie idealnych wakacji.

Otwieram oczy i jestem znów w samolocie już ponad chmurami. Trudno będzie wrócić do rzeczywistości, ale te dwa tygodnie urlopu na pewno zapamiętam na zawsze i nieraz jeszcze pewnie wrócę do Ameryki Południowej odkrywać kolejne cuda.