Wymyśliłam sobie urlop w RPA. Nie wiem, dlaczego akurat tam. Nie wiedziałam o tym kraju zbyt wiele, może właśnie dlatego. Pojechać w nieznane, najdalej jak tylko się da od domu, gdzieś, gdzie jeszcze nikt spośród moich znajomych nie był. Po dogłębnym przejrzeniu możliwości wyjazdu trafiłam na ofertę wycieczki do RPA i Mozambiku, która naprawdę przyciągnęła moją uwagę. Szybko się zdecydowałam i tak zaczęła się moja dwunastodniowa przygoda na drugim krańcu globu.
Na pierwszy ogień poszło zwiedzanie Pretorii - stolicy kraju. To duża, tętniąca życiem metropolia. Niby nie różni się zbyt wiele od miast europejskich; podobne drapacze chmur, zatłoczone ulice, zabytki, architektura, wszechobecne miejsca dla turystów… A mimo to, jest jakoś inaczej. Inaczej pachnie powietrze, inaczej zachowują się ludzie. Czuje się tutaj afrykański klimat. Miasto jest dość zielone, sporo tu parków, gdzie ludzie chętnie spędzają czas. Ja sama choć lubię spacery ulicami i piękną architekturę (a tutaj takiej nie brakuje), z przyjemnością spędzałam też chwile na zielonej trawce. Warte odwiedzenia było muzeum Krugera wypełnione artefaktami z XIX w. Dzięki temu dowiedziałam się czegoś więcej o historii kraju i miasta. Ale najpiękniejszym widokiem jaki zapamiętam z Pretorii są drzewa Jacarandy - intensywnie fioletowe, obsypane kwiatami i górujące nad alejkami w parkach.
Chcesz zobaczyć RPA i Mozambik? Kliknij --> Planetescape.pl
Kolejne kilka dni upłynęło mi na iście afrykańskiej przygodzie - safari w Parku Narodowym Krugera i w Phelwana Game Farm. Spodziewałam się wiele po tych atrakcjach i nie zawiodły one moich oczekiwań. Zakwaterowanie było niesamowite - choć nie brakowało niczego i czułam się niemal, jak w luksusowym hotelu, doskonale był zachowany lokalny klimat. Kolejne trzy dni minęły mi w terenowym samochodzie, a wieczory przy ognisku z dźwiękami muzyki i świecącymi nad głową gwiazdami w zupełnie innych niż znane mi z domu konstelacje.
Safari okazało się być świetną zabawą. Razem z małą grupką powoli sunęliśmy jeepem przez busz, wzbijając za samochodem chmury pyłu i trzęsąc się na kamienistych drogach. Po bokach przesuwały się strzelające w niebo drzewa, ostre trawy i ciemne krzaki, z których w każdej chwili mogło wyłonić się jakieś zwierzę. Nie wypuszczałam aparatu z ręki. Grupa, z którą jechałam okazała się być wyjątkowo rozmowna i zabawna, ale choć wszyscy razem rozmawialiśmy i żartowaliśmy, każdy czujnie rozglądał się na boki chcąc wypatrzeć lwa, czy zebrę.
Napstrykałam nieprzyzwoitą ilość zdjęć, ale trudno było się powstrzymać! Udało mi się zobaczyć całą Wielką Afrykańską Piątkę - lwa, słonia, bawoła, nosorożca i lamparta. Ponadto wypatrzyłam stado zebr, kilka antylop, a nawet hipopotama! W głowie cały czas nuciłam melodie z “Króla lwa”, ale to, co widziałam, to nie była animacja. To działo się naprawdę. Kolejne dwa dni wyglądały ponownie. Dzień w pełnym słońcu, jadąc przez park narodowy z aparatem w ręku i chłonąc cuda natury wokół mnie. Wieczorami ogniska, tańce, drinki i pyszne jedzenie, śmiechy i rozmowy, high life w samym sercu Afryki. Żal było wyjeżdżać, ale wiedziałam, że czekają mnie kolejne atrakcje.
Udałam się do prowincji Mpumalanga. Droga wiedzie przez Panorama Route - chyba najpiękniejszą trasę jaką przyszło mi w życiu jechać. Zapierające dech w piersiach widoki na góry i rzeki, soczyście zielone lasy i pomarańczowe masywy skalne. Niesamowite wrażenia. Kierowałam się w stronę kanionu rzeki Blyde, ale nie mogłam nie zatrzymać się po drodze w dwóch miejscach. Pierwsze to God’s Window - Okno Boga, punkt widokowy, z którego rozciąga się nieziemska panorama na całą dolinę. Mimo wiatru siedziałam tam długo i starałam się zapamiętać ten widok na zawsze. Drugim punktem, który koniecznie chciałam zobaczyć to Bourke’s Luck Potholes. Ten punkt to początek kanionu rzeki Blyde. W tym miejscu skały były przez lata podmywane przez wodę i obecnie tworzą fenomenalne formacje, wyglądające, jakby skały były najzwyczajniej w świecie dziurawe. Muszę przyznać, że wyglądało to dość dziwnie, ale ciekawie. Ścieżka wzdłuż której można oglądać Potholes liczy sobie 700m, daje więc możliwość odbycia krótkiego spacerku przed dalszą podróżą samochodem w kierunku serca kanionu rzeki Blyde.
Cały kanion liczy sobie 26km długości i 800 metrów głębokości - jest naprawdę ogromny i roi się tam od punktów widokowych. I na każdym z nich coraz to piękniejsze widoki aż się proszą o fotografie czy filmiki. Nie mogłam napatrzeć się na rozciągające się wokół panoramy zielonych zalesionych wzgórz i sunącej w dole błękitnej rzeki. Po emocjach w czasie safari podziałało to na mnie uspokajająco.
Ostatnim etapem podróży był kilkudniowy pobyt w Vilanculos - maleńkim miasteczku w Mozambiku, nad Oceanem Indyjskim. Po raz kolejny zupełnie zmieniłam klimat i krajobraz, tym razem na rajską plażę. Bo Vilanculos to niemal definicja raju. Oślepiająco biały piasek, lazurowa woda oceanu, błogie lenistwo… Ale nie tylko, bo w okolicy są piękne rafy koralowe, więc Vilanculos to popularne miejsce do nurkowania i snorkelingu, z czego skwapliwie korzystałam na zmianę z kąpielami słonecznymi i kolorowymi drinkami w przyplażowych barach. Miałam też okazję po raz pierwszy w życiu spróbować kitesufingu. Prawdopodobnie był to też ostatni raz, bo szło mi beznadziejnie - zdecydowanie wolę nurkowanie i obserwowanie rafy, czy kolorowych rybek. Mimo tego niepowodzenia, te ostatnie kilka dni urlopu były cudownym czasem odpoczynku w przepięknym i egzotycznym miejscu.